Nadszedł czas na drugą część historii!
Po nowym roku uciekaliśmy z Krabi do Wietnamu. Mój kolega z roboty przesiedział tam kilka dobrych lat, a jako, że mój research był na poziomie zerowym to zapytałem go o pomoc w doborze miejsca. On odezwał się do znajomych "lokalesów", którzy zaznajomieni z moim celem podróży jednogłośnie powiedzieli, że Pleiku, to będzie dla mnie raj na ziemi... No i muszę przyznać, że mój brak rozeznania byłby lepszym wyborem niż ich "lokalesiostwo", bo po dotarciu tam to tylko łzy cisnęły się do oczu. Zielone plamy na mapie, które sobie wcześniej powybierałem okazały się szarymi, przesuszonymi, zawalonymi materiałami budowlanymi albo innym syfem miejscówkami. W promieniu +- 50km (około godzina jazdy skuterem) nie było nic, co mogłoby oddać robala, to był istny HARDKOR. No ale jak to już przystało - trzeba walczyć. Na skuter i szukamy miejscówek - było to świeżo po zostawieniu rzeczy w noclegowni. I już po tej przejażdżce wiedzieliśmy, jak głęboko w okrężnicy jesteśmy. Dla nas atrakcji tam nie było, to my byliśmy tam atrakcją dla tubylców - gdy widzieli nas BIAŁASÓW na skutrze, to łapali się za głowę, krzyczeli do nas, machali  
 
  
 Po tym mocnym zderzeniu z rzeczywistością na powrocie zajechaliśmy po wspomagacz humoru - w lokalnym sklepie prowadzonym przez małżeństwo - gdy żona zobaczyła mnie, prawie 2m i 100kg cielska to zaczęła głośno krzyczeć, machać rękami, z głębokim uśmiechem na twarzy - po chwili przyprowadziła swojego męża za chabety i mierzyła ręką dokąd mi sięga   
 
   
   
  
 Jeśli chodzi o skuter to mieliśmy jakiś "po znajomości", z jednym lusterkiem, bez światła - dlatego jak jechaliśmy wieczorem to Daria opierała mi na barku latarkę i tak oto przemierzaliśmy cudowne odmęty pustkowia   
 
 
Dotarliśmy do noclegowni i było to miejsce, w którym można było się zrelaksować, widok na pola ryżowe, kawał działki ze stawem, obok iglasty las. Jako, że pogoda była zupełnie inna niż w Tajlandii, bo za dnia było tam max 18 stopni, w nocy pewnie ze 2-3, nasze ciuchy były przygotowane na "azjatyckie ciepełko", to z podróży w nocy nici, a w sumie to i tak nie było po co - bo była susza jak cholera. Szybko zdałem sobie sprawę z mojego położenia - jest co najmniej o kant tyłka rozbić, ale przecież się nie poddam. Zostały mi browary i ekran - jak się okazało, z bardzo przyzwoitymi efektami.. A za dnia łowiłem ryby w stawie na działce.
Któregoś razu postanowiliśmy odwiedzić iglasty lasek, pod kamieniami było pusto, ale w jednym ze spróchniałych badyli Daria wygrzebała piękną Galerita sp. Cóż to była za radość i chwila zadumy nad tym pięknym stworzeniem. Początkowo ni cholery nie byłem w stanie przypisać tego do żadnego rodzaju - i ta euforia Darii - piękne wspomnienia! Niestety warunki przechowywania i transportowania spowodowały, że owad był niepreparacyjny, połamany.
Hotel mieliśmy wynajęty na chyba 10 dni, uciekaliśmy po 6. Pierwsze 2 noce były bezowadowe, za duży wiatr, ale 3 noc już była bardzo owocna. Masa malutkich biegaczy, ale to masa. I to już było dla mnie cudownie, wszystkie negatywne aspekty zniknęły w niepamięć, mogłem tam buszować! Przylatywały cuda niewidy, mniejsze, większe, niektórych rodzin to nawet nie znałem.
Biegaczyki brałem wszystkie - po jednym/dwa z gatunku - bo przecież zasypać się tym drobiazgiem, to najmniejszy problem, ale co potem? 

Ostatniej nocy przed wyjazdem przyleciała mi jedna jedyna kózka, jaką mam z Wietnamu! Piękne maleństwo.
Z Pleiku uciekliśmy do Hoi An. Był to bardzo dobry wybór - miejsce bardziej turystyczne, więc lepsze jedzenie - bo to w Pleiku było obrzydliwe. Skuterem pojechaliśmy na okoliczny las. Jadąc szutrówką coś poderwało się z ziemi - ja już dobrze wiedziałem co to za gagatek! Trzyszcz i to zjawiskowo wyglądający. Daria akurat szła za mną, w plecaku miała siatę, zatem po wydarciu się "DARIA DAWAJ SIATE MAM TRZYSZCZA" trzymałem go cały czas na oku, ale w sumie to nawet się nie ruszał, siedział na trawie i jakby czekał na mnie  
 
 
Jak już go złapałem, Daria obok znalazła przedplecze Dorysthenes granulosus, albo coś z tego rodzaju. Niemiłosierne bluzgi, że przecież jak to, znowu tylko szczątki... Chwilę podumałem, skąd on do cholery się tam wziął, skoro był jeden to będzie reszta - próbę poszukiwania trzeba podjąć. Była skarpa i kupa liści, trochę gałęzi - uznałem, że jak ma się kryć to właśnie tutaj. Zacząłem kopać te liście, odsuwać gałęziami (była obawa o węża, dlatego nie pchałem łap) i nagle spod nich wylatuje chmurka dymu. Mówię pod nosem coś w stylu "co to k**** jest do cholery?"... Jak już byłem pewny, że węża nie ma to zacząłem grzebać łapami, ale nic tam nie było widać, tylko co raz dymek.. Spojrzałem na swoje ręce - fioletowawe plamy - EUREKA, MAM CIĘ DRANIU - oznaczało to tylko jedno - Brachinini - więc już skupiony tylko na tym szybko się ich doszukałem, były głębiej. Wypadło ich bardzo dużo, rozbiegły się, ale kilka ich zgarnąłem. Szybka myśl - to nie może być tylko jeden gatunek biegacza - i miałem rację. Chwilę później wypadały inne maluchy, które ochoczo zbierałem... Obok płynął też strumień, z piaseczkami - no ideolo na trzyszcza, czemu by nie zerknąć. I żałuję, że nie miałem od razu w łapie siatki - dwa osobniki z rodzaju Lophyra bardzo szybko znikły i już żadnego więcej nie spotkałem, a łaziłem tam dobre 30 minut. Po krótkim trekkingu również tam zajrzałem i nic.. Parafrazując klasyka "piękny był to dzień, nie zapomnę go nigdy". W drodze powrotnej "na chatę" w szczelinę między głową a kaskiem wpadła mi ważka i narobiła tam sporo rabanu skrzydłami. Pierwsza moja myśl - a żeby było to coś z żądłem? Byłaby tragedia!
W Hoi An nawet nie było mowy o świeceniu - spaliśmy w hoteliku z basenem - bo coś nam się po tym Pleiku należy z uciech tego świata..  
 
 
W Wietnamie mieliśmy spędzić miesiąc, psychicznie stać nas było tylko na 16 dni - wymęczeni jak cholera wróciliśmy do Tajlandii, do Chiang Mai. 
Na Wietnam się nie gniewam - po prostu trzeba bić na północ i zaufać swojemu instynktowi, a nie zdawać się na opinię kogoś, kto robala nie "szarpie" 
 
 
Chiang Mai zostawiam na osobną część - bo tam dzieje się magia!