Mam nadzieję, że nie posypią się gromy i sugestie, żebym opisał to na forum onetu

Wybierając bilet zdecydowaliśmy, że lepiej zapłacić nieco więcej i nie spędzić na lotniskach kilkunastu godzin. Wybór padł na Lufthansę. Lot Warszawa -> Frankfurt, czekanie na przesiadkę 2:40 i dalej Frankfurt -> Bangkok. W Warszawie poszło wszystko sprawnie. Zdanie bagaży, szybka kontrola... i odlot do Frankfurtu. Na pokładzie kanapeczka z jajkiem, serem zółtym gołda i sosem rukola

Lot miał trwać jedenaście godzin, na szczęście odlot 22:55 liczyłem więc, że pokładowe drzemki skrócą nieco koszmar siedzenia na tyłku tak długo. Konsumpcja na pokładzie bardzo przyzwoita, sporo przekąsek, picie bez ograniczeń (kawa, herbata, sok, woda, wino, piwo). Przerwa bezkonsumpcyjna trwała chyba trzy godzinki pomiędzy drugą a piątą (naszego czasu). Dla każdego poduszka i koc, na oparciu fotela monitor i spory wybór filmów, rozrywki, bajek... itp. Czas płynął powoli, wydawało się, że nigdy nie dolecimy. Za oknem Himalaje wyglądały niesamowicie, Afganistan, Indie... Na dwie godziny przed lądowaniem drugi posiłek, coś ala śniadanie. Omlet z pomidorami, bułka, masło, dżem malinowy, kawa, herbata,sok, jogurt. Chwila odpoczynku i obsługa rozdała nam karty wjazdowe, które trzeba było wypełnić i okazać na lotnisku. Karty są dwuczęściowe, jedną część zabierają przy wjeździe, drugą trzeba okazać przy wyjeździe. Nie wolno jej zgubić bo mogą być duże problemy z wydostaniem się potem z Tajlandii.
14:40 (następnego dnia czasu azjatyckiego) przylot do Bangkoku. Jedna kontrola dokumentów, bagaże bez kontroli. Wymiana dolarów na bathy. Okazuje się, że Tajlandia bardziej związana jest ze strefą dolarową niż UE więc przeliczynik dolarowy wychodzi nieco (ale niewiele) lepiej. Wyjście z klimatyzowanego lotniska okazało się kompletnym szokiem termicznym. O tej porze upał jest największy,
trudno mi było nawet określić jaka panowała temperatura - jedno było jednak pewne - upał był dużo większy niż największe upały jakie pamiętam z Polski. W jednym momencie pot zalał ciało i buty. Wpadliśmy na pomysł, żeby może pojechać autobusem do centrum (głupi pomysł) udaliśmy się na przystanek a tam pełno dolepianych karteczek z ostrzeżeniami, żeby nie wsiadać do autobusu bo zmienili trasę, że za kilka przystanków kończy trasę itp. W tej sytuacji złapaliśmy pierwszą z brzegu taksówkę i po krótkich targach jechaliśmy w kierunku hotelu. 450 bathów (około 50zł.) dla trzech osób na trasie ok. 35km. to prawie za darmo. Klimatyzacja pozwoliła nam odpocząć od upału. Taksówkarz niewiele mówił po angielsku ale jakoś udało nam się wytłumaczyć mu gdzie ma jechać. Gdy dojechaliśmy w pobliże Khao San Rd. taksówkarz nie mógł znaleźć hotelu, zatrzymywał się na środku drogi i zagadywał tubylców. W końcu po paru minutach pokazał nam wąską uliczkę (tylko dla pieszych i motorowerów) wywalił na asfalt bagaże i pojechał. Upał o mało nas nie powalił. Uliczka szerokości 1 metra, jeżdżą nią motory i cała zawalona stoiskami z różnym badziewiem. W hotelu wszystkie kobiety z obsługi kwaczą jak kaczki. Transwestyta (on albo ona, trudno było wyczuć) zameldował nas ale okazało się, że nasz pokój
dopiero sprzątają i będzie gotowy za pół godziny. Jakiś gość bez pytania zabrał bagaże i wniósł do tego pokoju zostawiliśmy więc walizy i poszliśmy na dół poczekać. Oczywiście gość skasował 20 batów za wniesienie walizek. Po pół godzinie przyszła jakaś kobieta i powiedziała, że pokój gotowy po czym dała nasze ręczniki jakimś dzieciom, żeby nam zaniosły do pokoju. Dzieci po 6-7 lat. Wniosły i skasowały 20 batów za wniesienie.
Wypakowaliśmy się częściowo i po przebraniu poszliśmy szukać jedzenia. Jedzenie było wszędzie ale kupiliśmy tylko chłodne pokrojone owoce (arbuz, mango, papaja, "lost apple", karambola) po 20 batów za porcję, jakoś w tym upale apetyt nie dopisywał. Na końcu Khao San skręciliśmy w prawo i od razu pojawiła się jakaś świątynia. Przy wejściu do niej przyczepił się do nas jakiś podpity taj i pierniczył łamaną angielszczyzną głupoty, w większości niezrozumiałe, dało się z tego bełkotu wyłowić pojedyncze słowa, głównie "monument", budda i free. Nie można się go było pozbyć, w końcu jakoś się udało. Porobiliśmy trochę zdjęć i połaziliśmy po ulicach. Ciągle molestują nas a to na szycie garnituru Hugo Boss za 1000 batów a to na masaż, nie można się opędzić od różnej maści naganiaczy. Przed pójściem do hotelu kupujemy u jakiejś babki Pad-thai ale każemy jej robić tylko z kurczakiem bo generalnie było jeszcze mięso z jakichś ośmiornic ale tego nie chcieliśmy już na sam widok. Wykąpaliśmy się i padliśmy na łóżka jak betki. Z godzinę się przespaliśmy i znów poszliśmy na miasto. Pojawiły się pieczone skorpiony i inne robaki, za zdjęcie każą płacić 10 batów, na razie nie zrobiliśmy. Woda mineralna w sklepach 7/11 po 14 batów za 1.5 litra. Wróciliśmy do hotelu, internet kosztuje 50 batów za godzinę - skandal. Opanowałem maile. Oglądamy kwaczące tv, żeby nie klima to już byśmy nie żyli. Wieczorem chłodniej ale i tak goręcej niż u nas w największe upały.
Pierwsze przyrodnicze wrażenia to roślinność znana z doniczek i palmiarni, duża wilgotność i pomimo upałów rośliny są w zaskakująco dobrej kondycji. W centrum Bangkoku trudno oczekiwać czegoś niebywałego. Od czasu do czasu przelatywały jakieś motyle ale nic bliżej nie dało się zobaczyć. Ruch na ulicach koszmarny, smród spalin wszechobecny ale egzotyka wynagradzała wszelkie niedogodności.
Załączam parę zdjęć z tego fragmentu pobytu.
cdn...